Jan umiera

 

 

       Jan siedział na pniaku do rąbania drzewa przed stajnią, październikowy dzień otworzył przed jego oczami wrota niebios, zalotnie migające gwiazdy przesłaniał dym z ćmiącego się w dłoni papierosa. Z tyłu słychać było jak konie ochoczo chrupią siano i poparskują z zadowoleniem. Łąki uśpione w oczekiwaniu na całuny śniegu milczały grobową ciszą, z pobliskiej chaty sączyły się cienie domowników krzątających się przy podanej przez żonę kolacji. Jan już skończył wieczerzę, wyszedł tylko na chwilę bo umówił się przed stajnią ze swoją śmiercią, wcześniej ucałował dziecko i swoją kobietę, pogłaskał psa i rzekł głosem smutnym ale nie strwożonym … trzeba iść, nie ma rady ….

       Ćmił sobie tego ostatniego papierosa i cieszył oczy pięknem bieszczadzkiego mroku, spojrzał w kierunku chałupy gdzie dziecko łapało na parapecie kota, uśmiechnął się, cień żony zalewającej herbatę ze starego czajnika w czerwone maki umocnił Jego radość.

       Ogarnął okiem swe gospodarstwo, świerki i modrzewie zasadzone własnymi dłońmi, ukochane łąki na których pasły się konie i ludzkie oczy pięknem przyrody, bogactwem traw i ziół, motyli, ciem i ptaków. Z zadumy wypłoszył Go jeleń, który wybiegł z olszyny porastającej głęboki jar, zwierzę stanęło hardo w poświacie księżyca i wyryczało swoją pieśń godową, pieśń życia. Jan uśmiechnął się … z tyłu na ramionach poczuł zimno dłoni, nie obrócił się, wiedział że to śmierć z którą był umówiony.

Piękny – rzekła stojąca za nim postać.

       Piękny – zgodził się Jan i dodał

- Konie nakarmiłem, drewno do chałupy naniosłem, pies w domu, papierosa wypaliłem …

- Możemy iść …

- Chodźmy – odparła Śmierć ….

 

Powrót

R