Inżynier
Birbicz
Inżynier Birbicz – tak nazywano pana konserwatora, którego
otrzymałem z całym inwentarzem zasiadając na tronie kierownika restauracji
„Zacisze” z nadania gminnej spółdzielni. Inżynier miał na wyposażeniu skórzaną
torbę przewieszoną przez ramię, a w niej kilka podstawowych narzędzi –
kombinerki, próbówka z żarówką, śrubokręt, brzeszczot do metalu, motek drutu i
taśma izolacyjna. Za pomocą tego magicznego zestawu naprawiał wszystko. Piwo
lało się z beczek aluminiowych
-Olej będzie
szedł w przewody z piwem, kompresor stary i przepuszcza.
Nim się
zmartwiłem inżynier ruszył na salę i za chwilę usłyszałem naukowy wykład o
różnej wadze i gęstości cieczy:
-To wy nie
wiecie? (zwrócił się do konsumentów), że olej jest
lżejszy od piwa i zawsze na wierzch wypływa?
-To my kurwa widzimy. – odpowiedział z
dezaprobatą skrzywiony z niesmakiem „Stary Mietek”… patrząc w mieniący się
kolorami tęczy kufel.
-Zaraz
dostaniecie łyżki, pozbierać sobie olej i można pić dalej!
Kelnerka
błyskawicznie rozdała aluminiowe łyżki i po chwili na Sali słychać było szczęk
metalu o grube szkło kufli. I tak chłopy spożywali piwo (wówczas na wagę
złota), a
P.S. Nie wszystkie awarie były usuwane w tak perfekcyjny sposób.
Pamiętam jak inżynier po trzech setkach naprawił patelnię elektryczną, która
następnie rzuciła obsługą ludzką – to jest kucharką w zupę pomidorową gotującą
się cztery metry dalej. Na moje zażalenie inżynier Birbicz syknął lakonicznie:
-Poprawi
się…
R