Imperatyw
śmierci
Jasiek leżał przy
murze za „dużym sklepem”, odziany w ubranie które dostał na odwyku, wypanierowany
w błocie, skóra na twarzo – czaszce obciągnięta, wystające kości policzkowe,
szklisty wzrok.
Tak mógłby wyglądać los człowieka w Gułagu, tak mógłby wyglądać
los istnienia w obozie koncentracyjnym, ale tutaj w tej małej wiosce wciśniętej
pomiędzy Hon a Horb (Jak wielki przedziałek boskiej dupy) Jasiek Sz. Skazał się
na śmierć, zrobił to sam bez zmrużenia oka. Stojąc przed skazanym (sobą) jako
ten prokurator wygłaszał mowę końcową:
- Oto Ja Jasiek skazuję się na śmierć, dowód rzeczowy nr. 1
- Biały papierowy łabędź wyłowiony z rzeki za mostem drogowym w
Dołżycy, wykonany na zajęciach terapii AA w ośrodku zamkniętym, on będzie
zeznawał.
- Czy będziesz mówił prawdę i tylko prawdę – zapytał się Jasiek
łabędzia.
- Tak – bo nie znam fałszu, ja jestem białą Prawdą i tylko Prawdą.
Biały łabędź z poprzedniego opowiadania jął wylewać przed
publicznością zgromadzoną na sali sądowej historię żywota Jaśkowego.
O tym że jak Jasiek nabył sześć lat
tata Jaśka założył się z kumplami że ten mały gnój wypije setę i jak Jasiek
chciał nie zawieść nadziei swojego taty i ją wypił.
O tym jak tata budził Jaska i jego
braci po powrocie z knajpy rzucając piątką aluminiową „z rybakiem” na ziemię
krzycząc:
- Walczcie kurwa, walczcie a zwycięzca sięgnie po nagrodę …
I sypały się zęby, lała krew, darły włosy, a na koniec
okrwawioną piąstką chwytał „piątkę” i podnosząc ją do góry z dumą rzęził
Jasiek:
- Tato mam, to ja zwyciężyłem …
- Charakterny szczyl, wymamrotał tata i padł w ubraniu na barłog.
Jasiek siadł na parapecie okna, chudy jak kot, nagi, odrapany i
okrwawiony juchą braterską, wyciągnął dłoń do księżyca, który oświetlił swym
trupim światłem piękną monetę „ rybaka”, zarzucającego sieć na istnienie Jaśka,
ale On wtedy nie wiedział że Rybak jest podstępny, jest zły, że Rybak jest
skurwysynem i chce go unicestwić.
Jasiek leżał za „dużym sklepem” i wybałuszał gały na nadchodząca
jesień, za siatką w ogródku kołysały się krwiste mieczyki:
- Jak nasza krew wybełkotał przypominając sobie Tadka, brata
rodzonego, który sprzedał mu „kosę” pod żebra, ale nie udało się w tedy umrzeć,
lekarz powiedział że zabrakło dwa milimetry.
Na drugi dzień
piliśmy już razem wino, grymas uśmiechu wykrzywił mu twarz, wiatr otrząsł z
brzóz złote płatki liści, otrząsł nadzieję że Jasiek utrzyma w sobie życie, NIE
… Jasiek chce umrzeć, ON UMRZE, On musi kurwa umrzeć …
Góry otaczające wiochę piętrzyły się nad Jaśkiem, zamykały Go w
studni, coraz mroczniejszej i głębszej, cuchnącej, bez nadziei, bez światła,
bez litości, bez miłości …
Jasiek umrze, On musi umrzeć, On chce umrzeć …
Przelewające się twarze turystów beznamiętnie mijały Jaśka i
było im to obojętne, że ten właśnie skazał się własnym wyrokiem na zagładę.
Jaśkowi też było to obojętne, kosmos też się tym nie przejął.
Lato zamykało swój
czarowny bazar, wiatr rolował dywany traw w kwieciste wzory, miótł
liście i gałązki, zbierało się na ulewę, atrament nieba zbliżył swoją twarz do
Jaśka groźnie grzmiąc:
- Ostatnie życzenie!!!
Spadły pierwsze krople, Jasiek z trudem wygrzebał coś z kieszeni
bełkocząc niewyraźnie:
- Wysoki sędzio, Wysoki sędzio … to jest … to jest …
Umarł a po betonowych trelinkach na których spoczywał potoczyła
się z otwartej dłoni aluminiowa piątka z „rybakiem”, błysnęła zalotnie w
świetle błyskawicy i spoczęła w kałuży …
R