Francuski kucharz

 

 

 Jarek Małpa ładował z furią metry na starego Dodga z demobilu amerykańskiej armii. Samochód trzyosiowy, wysoki, świetnie radził sobie na bieszczadzkiej glinie. Sierpniowe słońce dawało się we znaki. To już ostatni kurs i koniec na dzisiaj. Jan już kalkulował dniówkę, sześć win, kaszanka i chleb, będzie można się zrelaksować nad potokiem habkowieckim, który toczy wodę uroczymi jarami. Miło będzie patrzeć jak woda niezmordowanie wędruje niosąc ze sobą w niebyt ciekawe patyki, liście, drobiny żwiru i oczywiście Janowe godziny i dni.

Jan z Zenkiem, właścicielem „Doczki” zwieźli ładunek dwa kilometry na skład i szybko uporali się z rozładunkiem. Był to ulubiony etap Janowego mozołu. Szyba położona na maskę z jeszcze widoczną pięcioramienną, białą gwiazdą, pomruk sześciogarowego dolniaka, ciepły wiatr z południa. Zrzucili szczapy bukowe na stos, Zenek zaparkował Dodga w starej „parkowej” stajni, wręczył Jaśkowi sześć win oraz prowiant i obiecał, że odwiedzi go nad potokiem.

Szczęśliwy Jan podreptał nad brzeg kryształu wód habkowieckich, ściągnął gumofilce, zanurzył stopy w lodowatej cieczy i z nieukrywaną lubością otworzył pierwsze wino. Pociągnął z gwinta solidny łyk, zamknął powieki i skierował twarz w słoneczne promienie. Zakole potoku wyrzeźbiło skarpę, która obnażyła skarby przyrody. Po drugim winie Jan rozleniwiony sielską atmosferą zaczął analizować spod przymrużonych powiek skład „depozytów”. Oszlifowane cierpliwością wody błyskają kawałkami kwarcu, wypolerowane misy z czerwonego łupku, twarde, wypiaskowane, świecące bielą korzenie jesionów, ale jedna rzecz mu nie pasowała w tej harmonii chaosu, najwyraźniej stary, omszały but wrósł w zbocze. Zaczerpnął z butli łyk, podniósł się i przyjrzał przedmiotowi z bliska, odgarnął szlam ręką i rzekł na głos: „No but, rzeczywiście but”. Chwycił oburącz, pociągnął, but puścił i ukazała się stopa człowiecza, mocno schodzona, czyli pozbawiona tkanki miękkiej. „O kurwa, ten but ma właściciela”. Jan ożywił się, wrócił do „Doczki”, gdzie w sprzęcie saperskim była solidna, wojenna łopata. Wziął się za ekshumację, chcąc z czystej ciekawości obejrzeć gościa od buta.

Z tyłu dobiegł go głos Zenka: „Jasiek, co tam grzebiesz?”

- „E… nic, znalazłem nieboszczyka, może to amerykański żołnierz, chodź pomóż.”

- „A jakiego… by tu robił amerykański żołnierz?”

Zenek ochoczo przyłączył się do prac archeologicznych. Wypijając dwa kolejne wina, w przerwach między spożywaniem, pozyskali kompletną nogę, mocno nieużywaną, osadzoną w połówce miednicy. Wyryli pokaźną dziurę, ale reszta gościa gdzieś sobie wyraźnie poszła, bądź popłynęła.

Zrezygnowany Jan położył nogę obok win, nadział buta na stopę i rzekł ze smutkiem: „Nie ma”. Zenek potwierdził: „Nie ma”. Spoczęli we trójkę na soczystej trawie, Janek , Zenek i noga w bucie.

- „Nie dowiemy się czy to był żołnierz” zmarszczył czoło Jan.

- „Jak to tak, leży ta noga i nie wie, kim była, to nieludzkie.”

        Z rozpaczy sięgnęli po wina i odrobinę napięcia z nich to wypłukało. Zenek popatrzył na trzeciego „kompana” i rzekł: „Przecież sama ta noga tutaj nie przyszła”, coraz bardziej pogrążali się w chaosie niewiedzy.

        Jak na stypie wypijali ostatnie wino i w tem Jan dostrzegł coś błyszczącego w potoku, chwiejnie ruszył w kierunku odblasków, nachylił się i wydobył mosiężną chochlę kuchenną, wytarł ją w koszulę i na rączce wyczytał „France”. Język żabojadów nie był dla niego czarną magią, gdyż jego dziadek uczył go podstaw tego pięknego paplania.

        Na twarzy Janka wykwitł uśmiech od ucha do ucha, podniósł triumfalnie chochlę do góry i krzyknął do mocno już zamroczonego Zenka: „Kurwa, wiem, do kogo należy ta noga w bucie, to francuski kucharz”.

Jan usiadł przy nodze i położył chochlę, rozpili ostatnie wino i szczęśliwi zalegli patrząc się w błękitne niebo. Zenek żując kawałek kaszanki stwierdził: „Jeśli coś jest martwe, ale nazwane, to wciąż żyje, dobrze Jan, że dowiedziałeś się kim jest noga”.

Resztką wina wznieśli toast za tożsamość wszystkiego na tej ziemi i ukojeni powędrowali w królestwo snu. Nawet noga w bucie zdawałoby się stała się bardziej radosna i pogodna. I tak oto pięć nóg syciło się życiem i szemraniem potoka habkowieckiego, matematycznie - cztery z nich żywe, a jedna na wpół martwa, ale za to z chochlą, a wszystkie nazwane.

 

Powrót

R