Dodge WC-63

 

"Doczka" 3/4 jest prawie kwadratem na kołach, jej proporcje są co najmniej dziwne, sześćdziesiątka trójka jest przedłużeniem dwuosiówki o jeszcze jedną oś, wychodzi z tego piękna ciężarówka, a jeśli jest jeszcze z przodu wciągara to nic dodać, nic ująć. Ładowność półtorej tony, ale można pakować więcej, nad tylnimi kołami dwie stalowe skrzynki narzędziowe, czy z plandeką, czy bez niej - zawsze urodziwa. W przeciwieństwie do "sztudra" i "dżemsa", które  w większości stoją na bliźniakach WC-63 obuta jest w pojedyncze balony 9.00-16. Silnik "szóstka", daje radę, dodatkowo uposażona w reduktor, którego nie mają mniejsze siostry, na drodze się tym płynie, a nie jedzie. Koło zapasowe przy kierowcy z drugiej strony na stopniu dwa kanistry na wodę i paliwo, dzielone na pół zderzaki z przodu buńczucznie unoszą wciągarkę mechaniczną, słodycz dla oczu... można się zakochać. Taką nieziemską maszyną jeździł Jarek, razem taszczyli metry na Solince. Pojazd z wyblakłym malowaniem US Army, na boku karoserii numery ewidencyjne UNRY, na masce resztki białej gwiazdy w szerokim kole. Upieprzona w żółtej glinie, na włączonym reduktorze dźwigała z mozołem ciężkie, bukowe szczapy. Jarek jeździł sam, bez pomocnika, jak ostro robił, tak ostro później pił. Miesiąc pracy sprawiedliwie podzielony był na dwie części: piętnaście dni harówy i piętnaście chlania. Sierpniowy dzień bez skazy na błękitnym niebie. Jarek wyładował ostatni kurs i ruszył w kierunku chałup na Solince, po drodze spotkał kolegów, wracających piechotą ze sklepu na Majdanie, w plecakach dzwoniły butelczyny jak dzwony wolności oznajmiały początek miłego wypoczynku. Zatrzymał się, koledzy ochoczo wskoczyli na pakę, któryś zaproponował:

-Może pojedziemy nad Solinkę, rozpalimy ognisko, mamy kiełbasę i wódę, będzie dobrze...

 Jarek milcząco odbił w prawo dając tym manewrem do zrozumienia, że koncepcja jest słuszna, rozpędził samochód po wysokiej, niekoszonej trawie i na trójce sforsował potok z pod kół wzbiły się fontanny krystalicznie czystej wody, zatrzymał się na małej polance. Jeden z pasażerów pochwalił:

-Ale silnik to jeszcze w niej gra, jak organy kościelne.

Jarek wyraźnie zadowolony z tej uwagi odpiął siekierę ze sprzętu saperskiego i ruszył po suche, świerkowe drewno. Cała ekipa w milczeniu, błyskawicznie i sprawnie urządziła biwak, po chwili płomień wesoło pełgał pożerając świerkowe polana, na kijach smażyła się kiełbasa, flaszki zaczęły krążyć z rąk do rąk, nim zaszło słońce co niektórzy już odpadali z magicznego kręgu.

W pokaźny wiatrołom, wbita była amerykańska siekiera, Jarek wpatrywał się w mrok bieszczadzkiego lasu, dwóch pijanych kompanów biesiady szarpiąc się rozstrzygało jakiś durny zakład. Jarek z niesmakiem ryknął na nich i rzekł już spokojniej:

-Jak macie się zakładać, to załóżcie się o coś porządnego!

-A o co? - spytał z krańca mroku jeden z jeszcze nie dopitych.

-A chociażby o to! - i uniósł dłoń do góry.

Dwaj pozostali uczestnicy rozmowy rozdziawili gęby ze zdziwienia:

-A niby o co?

-A o to, kto za litr spirytusu utnie sobie tamtą siekierą dłoń. Sam sobie utnie.

-Ja się założę.... - rzekł Czesiek - ale jak ty pierwszy podejdziesz do spełnienia warunków zakładu.

-Dobra - bez zmrużenia oczu syknął Jarek.

Podszedł do wiatrołomu, zdecydowanym ruchem wyszarpnął siekierę, położył dłoń i nim obserwujący zdążyli ryknąć z przerażenia, potężnym cięciem pozbawił się dłoni, podniósł kikut na wysokość twarzy, krew bryznęła, zalewając białą gwiazdę na masce "doczki", stojącej kilka metrów dalej.

-Jak się coś mówi, to trzeba to zrobić! - i padł nieprzytomny na ziemię.

Jarek przeżył zakład, po trzech miesiącach wrócił ze szpitala, jego dodgem jeździł wtedy Staszek (jeden z uczestników zakładu).

Jarek przyszedł na skład, Staszek ładował ośnieżone szczapy na pakę ciężarówki, stał chwilę obserwując pracującego, gdy ten się odwrócił, Jarek podnosząc w górę kikut, rzekł pogodnie:

-Wiele ci nie pomogę, ale chętnie się przejadę z powrotem.... biegi wrzucisz ty.... a i jeszcze jedno:

Wisicie mi litr spirytusu....

 

Powrót

R