BAŚKA
Robert
siedział na pniaku do rąbania drewna, w dłoni trzymał piwo, siedział tak już od
godziny
a
butelka była nadal pełna.
Wiosenny
dzień uśmiechał się do stworzeń żółtym, ciepłym kolorem mniszków lekarskich.
Za
stodołą spore zwały śniegu znikały w oczach. Zima ustępowała z bieszczadzkiego
padołu.
Jej
armie resztkami sił broniły się jeszcze w górach, między strzelistymi jodłami zakładając
śnieżne obozy, ale ciepły
halny
wiatr od południa już szturmował te reduty.
Robert wpatrywał się w jaszczurkę wygrzewającą
swe mieniące barwy w silnych promieniach słońca, wreszcie podniósł flaszkę
i
łyknął odrobinę płynu. Gorycz rozlała się mu w ustach i duszy. Omiótł wzrokiem
podwórko, starą, drewnianą chałupę Ojca, na którą wspinały się już
młode,
dzikie pędy chmielu. W trocinach pod nogami uwijały się mrówki, życie kwitło wszędzie,
jego dynamika i bogactwo wprawiało obserwatora
w
błogostan, harmonię współistnienia z tym wszystkim, z całą otaczającą go potęgą
istnienia.
-Wieś
to piękne miejsce - pomyślał-a w szczególności bieszczadzka wieś.
Sielski
nastrój zagłuszył samochód, który przywiózł trumnę dla Ojca. Robert wstał.
Pomógł rozładować i wnieśli pudło do izby.
Szofer
z pomocnikiem pomógł ułożyć ciało zmarłego do trumny, uzgodnili szczegóły
pochówku i odjechali.
Robert
spojrzał w twarz leżącego, spokojną, woskową i pogodzoną jak nigdy...ze
wszystkim. Zapalił gromnicę i zdmuchując zapałkę
rzekł
dobitnie:
-Nigdy
Ci tego nie zapomnę...
Wyszedł
na podwórko i usiadł na swym pniaku. Wpatrywał się w ten dzień taki jak ten tylko,
że już umarły-wiosenny.
Pracował na praktyce w rzeźni, nie chciał tam być,
nie chciał tego robić, ale Ojciec powiedział:
-Synu!
Ludzie zawsze będą żreć! Jak zostaniesz rzeźnikiem niczego nie będzie Ci
brakowało.
Więc Robert usłuchał rodziciela, bo przecież
nie możliwe jest by Stwórca chciał naszego-dzieci własnych-nieszczęścia.
Patrzył
w oczy stworzeniom, ogłuszał obuchem i podrzynał gardła.
Pewnego dnia, takiego jak ten piękny,
wiosenny, dzisiejszy tylko, że już umarły, kierownik rzeźni zawołał Roberta i
wydał polecenie:
-Weź
jeszcze jednego, pojedziecie na interwencyjny ubój do jakiegoś chłopa, koń
zaniemógł a szkoda mięsa.
Robert
dostał adres z przerażeniem odczytał na szarej kartce, że to jego dom rodzinny.
Kiedy dojechali na miejsce Ojciec chłodno odpowiedział:
-Dzień
dobry-i rzucił ostro:
-Baśkę
trza zarżnąć szkoda żeby się mięso zmarnowało, kulawiznę złapała.
Pomocnik spojrzał pytająco na Roberta-ten
trzęsącymi się dłońmi wyciągnął młot i po chwili niezdecydowania sparaliżowany
wzrokiem Ojca
Zagarnął
swoje wątpliwości w malutką kuleczkę schowaną głęboko w duszy.
Zapytał:
-Gdzie
to robimy?
-Może
być tu - syknął stary
Robert
podszedł i koń go poznał, parsknął ufnie. Człowiek chciał się wycofać z tego,
co ma zrobić, ale nie mógł uczynić żadnego ruchu,
wiedział,
że On patrzy na niego, bał się Go jak wtedy w dzieciństwie.
Uniósł
młot, nie pamiętał z tego już nic, może tylko to, że jak poderżnął Baśce szyję
z chałupy dało się słyszeć przeraźliwy jęk matki, która jakby się nie bała
może
by coś zrobiła, ale zawsze się Jego bała.
Robert siedział na tym pniaku i spoglądał na
żerdź-już teraz spruchniałą, do której uwięziona była Baśka.
I
rzekł:
-Nigdy
Ci tego nie zapomnę!!!
I
właściwie nie wiadomo było czy bardziej mówił do Baśki mając w pamięci jej
ciepły grzbiet, na którym woziła ich z bratem po cudnie ukwieconych łąkach
Będąc
wiernym kompanem beztroskich zabaw, czy do Ojca, który leżał w chałupie jak
zawsze nieludzko zimny i bezduszny.
-Nigdy
Ci tego nie zapomnę...
R